Jeszcze kilka lat temu, gdyby mi ktoś powiedział, że będę prosić o modlitwę za duchowieństwo, uznałabym to za dobry żart. Wspieranie ich modlitwą wydawało mi się równie celowe, jak przysłowiowe wożenie drewna do lasu - skoro są konsekrowani, z pewnością radzą sobie doskonale ze swoimi problemami, o ile takie w ogóle mają, poza oczywistymi, bo widocznymi chorobami. A ci księża przecież tacy różni: jedni wspaniali, a inni wspaniali inaczej - i jak tu się za tych ostatnich modlić.
Niedawno najbliższą mi osobę dotknęła śmiertelna choroba. Nowenna Pompejańska stała się dla mnie ostatnią deską ratunku. Zostałam wysłuchana w niezwykle krótkim czasie, obdarzona wieloma łaskami Bożymi, ale z tamtej drugiej strony zaczęłam doświadczać różnorakich trudności. Narastających z dnia na dzień, aż do apogeum. Pamiętam doskonale ten moment - byłam bliska przerwania NP za cenę odzyskania spokoju.
Pomogła
mi myśl, jak niewiele mi jednak pozostało udręk: jeden miesiąc, to naprawdę bardzo niewiele w porównaniu
z sytuacją osób duchownych zgadzających się dobrowolnie znosić podobne męki –
może rzadziej, ale do końca swojej
ziemskiej wędrówki. Dotarło do mnie wtedy z całą mocą, że ich życie nie
jest bynajmniej lekkie, ale naznaczone walką ze złem. Walką groźną i samotną
wśród nas świeckich, niezdających sobie często sprawy z przeciwności towarzyszących
księżom w posłudze. Uświadomiłam sobie swoją słabość wobec duszpasterzy
trwających bez ciężkich grzechów w kapłaństwie i potrzebę wspomagania ich
przynajmniej modlitwą.
Staramy się żyć w zgodzie ze Słowem Bożym, staramy się w nie wierzyć z całych sił, ale czasem przychodzi moment próby, kiedy trzeba przed samym sobą zweryfikować swoją wiarę. Droga, którą idziemy nie jest łatwa, napotykamy przeszkody... czy nadal godzimy się na to wszystko i idziemy tą drogą? Jest trudno, może czasem dopada zwątpienie, ale idziemy. Nagle stoi mur, który wydaje się nie do przejścia i co wtedy?