Za bardzo skupiam się na emocjach, odczuciach. Lubię "klimaty" skupienia, całą tę atmosferę duchowości, trochę nawet tajemniczości. Wydaje mi się, że pociągają mnie tematy wiary, bo zaspokajają moje potrzeby emocjonalne. Nadają codziennemu życiu, głębi, sensu i wyjątkowości. Traktuję je jako "dopalacz" w zwykłych sprawach, których, bez nadania im głębszego sensu, nie chciało by mi się wykonywać. Nie było by w tym nic złego, gdyby nie fakt, że na tym się to wszystko zatrzymuje. Nie ma tu relacji z Jezusem, "czułej rozmowy", jak to mówią święci. Celem staję się ja i moje potrzeby.
Zauważyłem prosty mechanizm: gdy jest mi źle- czytam pobożną literaturę i od razu czuję się lepszy! Śmieszne, prawda? Jakby "oczytany" równało się "święty"! Nie rozwiązuję problemów, nie szukam ich źródła, tylko zagłuszam pozytywnymi emocjami.
Zauważyłem prosty mechanizm: gdy jest mi źle- czytam pobożną literaturę i od razu czuję się lepszy! Śmieszne, prawda? Jakby "oczytany" równało się "święty"! Nie rozwiązuję problemów, nie szukam ich źródła, tylko zagłuszam pozytywnymi emocjami.
Jeśli miałbym szukać dalej, to widać to również w przywiązaniu do gadżetów religijnych.
Lubię swoje stare, zniszczone Pismo Święte. Jest takie wiele razy przeczytane, doświadczone, mądre. A to nowe wydaje mi się jakieś takie, młode, niedojrzałe, trochę takie jeszcze "głupsze" od starego. Wolę czytać ze starego. Ale, czy tam jest co innego napisane?
A różaniec? Mam taki po babci. Stary, wytarty. Normalnie relikwia! Już samo wyciągnięcie takiego sprzętu na spotkaniu modlitewnym, to powód do dumy. Wszyscy pewnie myślą, że ta eksploatacja, to moje długie godziny na kolanach. Nie koniecznie moje...
Bardzo też lubię swoje miejsce w kościele. Nie za blisko ołtarza, nie za daleko. Piękny obraz na ścianie. Głośnik nie trzeszczy w ucho, a reflektor oświetlający św. Krzysztofa nie razi po oczach. W innych miejscach nie czuję się tak dobrze i Msza wydaje mi się mniej udana.
Lubię też, w gronie duchownych, przywitać się "Laudetur Jesus Christus!", zamiast "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!". To brzmi tak bardziej "profesjonalnie". Wogóle, jak słyszę modlitwę po łacinie, to wydaje mi się ona lepsza od tej po polsku. Śmieszne, prawda? Dopiero, gdy zaczynam się sobie przyglądać, dostrzegam argumenty mojego postępowania i wydają mi się one, co najmniej, niedorzeczne.
To, co tu opisuję staram się formułować bardzo rozumowo. Jednak pierwsze spostrzeżenie każdego problemu jest raczej delikatnym odczuciem. Dopiero zainteresowanie się tym odczuciem, nie zbagatelizowanie go, skłoniło mnie do poszukania sytuacji z którą się ono kojarzy. To przywołało pewne obrazy, emocje, sytuacje i tak krok po kroku, odsłonił się obraz makiety, którą zbudowałem, aby zasłonić swoją miernotę. Powszechnie nazywa się to obłudą- technika, podobno już 2000 lat temu świetnie opanowana przez faryzeuszy. Jezus nazywa to "pobielaniem grobów" i uważa za śmiertelnie niebezpieczne.
Widzę u siebie dużą potrzebę pomocy Ducha Świętego, abym dał radę oderwać się od tego wszystkiego. To, że coś tam w sobie zobaczyłem, to na pewno i Jego zasługa. Ale to jeszcze nic nie zmienia. Teraz, widząc, muszę na bieżąco reagować i wyrzekać się złych motywów. Oczywiście będzie to ode mnie wymagało roztropności. Nie ma nic złego w satysfakcji z modlitwy. Również czytanie dobrej literatury ma prawo podnieść mnie na duchu. Chodzi tylko o to, że te odczucia nie mogą być celem. Nie mogę modlić się za kogoś tylko po to, aby poczuć się kimś lepszym. Wydaje mi się, że do modlitwy powinno mnie pociągać pragnienie spotkania z Jezusem. A jeśli On uzna, że pożytecznym będzie dla mnie dar radości płynącej z modlitwy, to mnie nim obdarzy.
Deszcz nie pada po to, aby była tęcza...
Jezu proszę Cię,
pomóż mi otworzyć się na Twoją miłość,
abym, gdy Cię wreszcie poczuję,
nie szukał już więcej niczego innego.
Tata
Tata
Prawda :-) Ja też czasem zastanawiam się, czy interesuję się wiarą, ponieważ szukam pociechy w życiu, czy dla samego Pana Jezusa.
OdpowiedzUsuń